poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Książkowo,gierkowo

Trochę ostatnio czytam i dochodzę do wniosku, że to drogie hobby. Książki są drogie a ja je pochłaniam dosłownie w jeden , dwa wieczory. Jestem, jak to mówi Ania " nieekonomiczny " w czytaniu. Trzeba chyba się zapisać do jakiejś biblioteki. Ale z drugiej strony jak to fajnie sobie kupić kolejną książkę Piekary, Pilipiuka, Grzędowicza itd itp.
Tal więc co miałem w rączkach  ostatnio?
     Szymon Hołownia- Bóg ,Życie i Twórczość
" Co wiemy o Bogu Ojcu? A o Duchu Świętym? Coraz trudniej przychodzi mi cierpliwe słuchanie, że Trójca Święta to Ojciec samotnie wychowujący Syna i wraz z Nim hodujący Gołębia. Mamy skarb zakopany w ogródku.
Byłbym intelektualnym i duchowym samobójcą , twierdząc, że uda mi się opisać Boga. Spróbuję jedynie przyjrzeć się kilku wybranym punktom z dziejów Jego relacji z tym światem. "
(fragment książki)

Jestem właśnie w trakcie czytania. Autor stara się przybliżyć nam Boga pisząc jego biografię. Dopiero zaczynam czytać ale książka wydaje się być interesująca. Jak skończę to na pewno coś napiszę.

Leszek Kołakowski-
"Jeśli Boga nie ma...
O Bogu Diable Grzechu i Innych Zmartwieniach tak Zwanej Filozofii Religii"
Ambitna lektura, raczej nie do czytania przed snem albo dla zabicia czasu. Już raz się do tej lektury zabierałem ale jakoś nie dałem rady. Ale postanowienie przeczytania jest.
 A na koniec bardzo ciekawa książka. Antoni Ferdynand Ossendowski- "Przez Kraj Ludzi, Zwierząt i Bogów".
 
Ze strony Empiku- Antoni Ferdynand Ossendowski - podróżnik, szpieg, awanturnik, wojownik, uczony, dyplomata, poliglota, dziennikarz i wielki erudyta. Podobne określenia można by przytaczać bez końca. Jest drugim po Henryku Sienkiewiczu najbardziej znanym polskim pisarzem na świecie, czego dowodem są 142 przekłady jego książek na języki obce. Najgłośniejsze dzieło Ossendowskiego Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów to zapis przeżyć, jakie były jego udziałem, gdy w czasie wojny domowej uciekał przed bolszewikami przez Syberię, Mongolię i Chiny. Autor zyskał zaufanie mongolskich lamów i w niezwykłych okolicznościach zawarł znajomość ze słynnym "krwawym baronem" von Ungern-Sternbergiem, bałtyckim Niemcem w służbie carskiej, który zamierzał zrealizować idee stworzenia na terytorium syberyjskiej kolonii carskiej Rosji Imperium Panmongolskiego. Przedzierając się przez tajgę, góry i pustynię, Ossendowski dotarł w miejsca, gdzie nie stanęła jeszcze noga białego człowieka i doświadczył życia ludzi od stuleci bytujących w pełnej symbiozie z naturą i jej wielkimi mocami. Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów, świadectwo autentycznych przygód i doznań autora, napisane jest z taką pasją, że trudno nie poddać się magii wyprawy "do głębi rozgorzałego namiętnościami politycznymi azjatyckiego kotła". 
Nie trzeba chyba nic dodawać aby zachęcić do lektury:)


Jakiegoś popołudnia spotkaliśmy się z koleżanką. Po tradycyjnym co tam słychać itd itp okazało się, że grają z chłopakiem w gry planszowe. Temat nie był mi obcy bo trochę się tym interesowałem, nie grając jednak. Nie licząc nieśmiertelnych Scrabble. To był pierwszy znak, następny ukazał się jak kolega zaprosił nas do siebie na granie. Tyle tylko, że my myśleliśmy że chodzi mu o Wii bo kiedyś u niego graliśmy. Wchodzimy do mieszkania i co? Cała sterta gier planszowych leży i czeka na graczy. Towarzystwo gra sobie w "Carcassonne" . Powiem tak, początkowo trochę z dystansem do tego podszedłem ale z upływem czasu gra stawała się coraz ciekawsza. No i wpadłem (wpadliśmy) jak śliwka w kompot. Lubimy wcześnie chodzić spać a zasiedzieliśmy się chyba do 1 w nocy.  A gra  okazała się tak wciągająca, że  niedługo potem także ją kupiłem ( z przygodami ale dotarła wreszcie pod wskazany adres). 
Gra w skrócie.
W Carcassonne nie ma klasycznej planszy. Zamiast tego gracze losują i wykładają na stół kolejne kwadratowe karty z fragmentem terenu, które tworzą mapę. Karty zawierają kombinacje złożone z części dróg, łąk i średniowiecznych miast, a niektóre zawierają cały pojedynczy klasztor. Zasadniczym celem gry jest zbieranie punktów za zajmowanie pionkami tych obszarów i ich rozbudowę (lub zabudowanie dokoła pola klasztoru).
i widok gry 


 
 

niedziela, 10 lipca 2011

Coś z zupełnie innej beczki

Dawno tu nic nie pisałem. Czas najwyższy nadrobić zaległości. Jako że sezon w pełni będzie trochę o rowerze i trochę o innym hobby niż wyszywanie a mianowicie o pracy. Mam to szczęście, że w pracy robię to co lubię, i sprawia mi to satysfakcję.
Tak więc od początku:
Rowerowo
Jako że jest lato w pełni zdarzyło się raz i drugi przejechać rowerkiem. Wziąłem udział w dwóch edycjach Maratonów Kresowych w Michałowie i w Łomży. W Michałowie było jeszcze znośnie i pogoda dopisała, natomiast Łomża to taplanie się w kałużach i błocie do połowy koła.


Inny wymiar rowerowania to był weekend na Mazurach z moja Anią. Najpierw pojechaliśmy pociągiem do Giżycka, potem rowerami do Mikołajek. Zwiedzanie, wylegiwanie się na plaży,m pyszna rybka i lody Grycana:), wizyta w Tropicanie w Hotelu Gołębiewski i lulu. Na drugi dzień na rowerki i wizyta w Rynie, gdzie jest pięknie odrestaurowany zamek krzyżacki, teraz to jest czterogwiazdkowy hotel. Leniuchowanie nad jeziorem i dalsza jazda do Giżycka. A w Giżycku plaża, gofry, pociąg i dom.

Pracowo
Muszę się czymś pochwalić. To co robię w pracy to nie tylko praca ale i moje hobby. Naprawdę jestem dumny z tego co robię. A im większe, trudniejsze, bardziej skomplikowane zlecenie tym większa satysfakcja z uzyskanego efektu. W chwili obecnej kryję dach z trzema tzw "wolimi oczkami" i naprawdę nieskromnie muszę przyznać że można to nazwać trochę "artystycznym" wyzwaniem.  Zresztą co ja tu będę pisał. Myślę że zdjęcia w zupełności oddają to jak to wygląda.



Książkowo
Po ostatniej wizycie w Empiku powiększyła się moja kolekcja książek Jacka Piekary. Kupiłem kolejny tom przygód Inkwizytora Mordimera Madderdina "Bicz Boży". Po raz kolejny też wyszła na jaw moja nieekonomiczność w czytaniu. Książki są drogie a ja oczywiście przeczytałem ją już na drugi dzień. Chyba naprawdę najlepszym wyjściem będzie zapisanie się do jakiejś biblioteki. Czując niedosyt wróciłem do poprzednich książek Piekary i przeczytałem po raz któryś tam "Sługę Bożego", "Młot na czarownice", "Miecz Aniołów" oraz "Łowcy Dusz". A o czym jest cały cykl? W największym skrócie o tym jak mogłoby wyglądać alternatywne średniowiecze. Świat , w którym Chrystus zstąpił z krzyża i surowo ukarał swych prześladowców. Świat gdzie słowa modlitwy brzmią: " I daj nam siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom. Świat, w którym nasz Pan i jego Apostołowie wyrżnęli w pień pół Jerozolimy.

Robótkowo
Jakoś marnie mi idzie haftowanie kolejnych domów Powella. Z drugiej strony pomagam trochę Ani w pracy nad jej narzutą :)

poniedziałek, 9 maja 2011

Chwila wspomnień 2

Po poście trochę w innym stylu i o innej tematyce wracam znów do krzyżyków:)
Jeszcze trochę fotek haftów mojego autorstwa:)

 
Kolejny Indianin:)
I jeszcze jeden (tylko takie mam zdjęcie niestety)


A teraz coś z zupełnie innej beczki i portret koleżanki:) 
 
No i na koniec moje arcydzieło:P, "Mustangi"- z ramą około 100 na 75 cm.


sobota, 7 maja 2011

Specjalnie na życzenie Stasieja- część 1

Ten wpis nie dotyczył będzie robótek. Głównym tematem będzie rower i sprawy okołorowerowe.
Od kiedy sięgam pamięcią jeździłem na rowerze. Na początku lat osiemdziesiątych na jakichś trzykołowych wynalazkach, rowerach kuzynów i kolegów. Pierwszy rower to był chyba Pelikan, taki mały fajny składak, kupiony za pieniądze komunijne. Na tym rowerze brałem udział w niezliczonej ilości wyścigów z kolegami z ulicy, eskapad nad rzekę lub nad pobliskie jezioro. Organizowaliśmy też zawody polegająca na rozpędzeniu się i uderzeniu rowerem w ścianę stodoły (na dodatek murowanej), która znajdowała się przy naszej ulicy. Na dobre to ani rowerom ani nam raczej nie wychodziło. Jeździło się także na nieśmiertelnej i legendarnej Ukrainie. Wielgaśny rower, ale dawaliśmy sobie radę, jeździło się po prostu "pod ramą", na stojąco bo z siodełka nogami nie sięgało się do pedałów. To były fajne czasy, po dwóch, trzech na jednym rowerze jeździło się na różne wypady nawet po kilkadziesiąt kilometrów. Nie było liczników, nikt nie mierzył tętna pulsometrami, wsiadało się i jechało.
Jak już byłem starszy to miałem górala z Niemiec, wstyd się przyznać ale nie pochodził on chyba z legalnego źródła. I podobnie chyba jak wcześniej bez mojej wiedzy zmienił właściciela. Następny rowerek to był fajny Wheeler Pro Ride 2900. Taki prawdziwy góral z amortyzatorem i w ogóle. Z tym rowerkiem wiąże się dużo wspomnień. Pierwsze długie wyjazdy, maratony, rajdy, wstąpienie do klubu itp itd.

 
Fotka zrobiona nad Sniardwami, w Niedźwiedzim Rogu z widokiem na Czarci Ostrów. Kto czytał Pana Samochodzika ten skojarzy sobie z pewnością:)

Jak kupiłem Wheleera to bardzo szybko łyknąłem bakcyla "cyklozy". Każda wolną chwilę potrafiłem spędzić na rowerze. Jak gdzieś się pojawiałem pieszo to zaraz słyszałem pytania "A co nie rowerem? Gdzie rower?"
No i oczywiście zaczęła się cała kołomyja z upiększaniem rowerku, no i zakupami ciuszków rowerowych dla siebie. Nowa kierownica, mostek , koła i oponki, potem siodełko, napęd itd itp. coraz lepsze no i nie ma co tu kryć coraz droższe. Na sam koniec była rama TREK 8500. Z innych wydatków to oczywiście koszulki rowerowe, spodenki z "pampersem", jakieś bluzy rowerowe, skarpetki, no i oczywiście kask aby móc startować w zawodach. W Polsce przyjęło się bowiem, że organizatorzy wymagają od uczestników jazdy w kasku. Potem przyszedł czas na buty z blokami i pedałki SPD. Pamiętam jak czytałem na necie, jak to trudno nauczyć się w nich jeździć, bo masz cały czas nogi przypięte do roweru. Tylko raz upadłem, zatrzymałem się obok napotkanych znajomych i po prostu nie zdążyłem wypiąć butów:)
Tak przygotowany jeździłem jeszcze więcej. Wyprawy na zakupy do Białegostoku, albo całodzienne eskapady po Puszczy Knyszyńskiej lub nad Biebrzę to była normalka. Jak poznałem swoje strony zacząłem zwiedzać Mazury. Rano wsiadałem w pociąg i jazda do Giżycka. Tam na rower i jazda dalej. Mikołajki, Ruciane Nida, Pisz, Orzysz, Ryn, Węgorzewo, Gołdap, Olecko, Ełk, to tylko większe miasta w których byłem rowerem w tamtych czasach. Największym wyczynem było wtedy przejechanie w ciągu dnia ponad 170 km. Była to pętla wokół jeziora Śniardwy. Z Orzysza przez Pisz do Rucianej Nidy, potem Mikołajki i powrót górą do Orzysza a potem jeszcze do Ełku na pociąg i do domu. Zdarzało się też wracać np z Mikołajek do domu rowerem z sakwami.

 Widok na Śniardwy

Wydawało mi się, że jestem mocny. Jeździłem sam i nie miałem się z kim porównać. Dowiedziałem się, że w Białymstoku chłopaki trenują sobie na rowerkach przed wyjazdami. Byłem raz, drugi i spodobało mi się. Tam od kolegi dowiedziałem się o Harpaganie. Dałem się namówić i wystartowałem. Było super, nawet dobre miejsce, i spodobało mi się bardzo, bo nie chodziło tylko o to, że ktoś ma "mocną łydkę" ale i o zaplanowanie sobie trasy, własnych przejazdów z punktu na punkt. Zawody takie nie polegają tylko na pedałowaniu ale  i myśleniu.
Z Bobem, Joohasem i Marcinem z dyplomem za 19 miejsce w generalnej klasyfikacji Pucharu Polski w Maratonach Rowerowych na Orinetację. 

 MTBO bardzo mi się spodobało i sporo już startowałem (i mam nadzieję że jeszcze będę) z takich zawodach.Fajne jest to, że na takich imprezach rywalizuje się nie tylko z innymi uczestnikami ale ze sobą i z organizatorami, którzy za każdym razem starają się utrudnić trasę, uczynić ja bardziej trudną, ekstremalna, wielowariantową. Trzeba jadąc rowerem patrzeć jednocześnie na drogę, mapę kompas i licznik. Jedna chwila nieuwagi lub wjazd w niewłaściwą przecinkę może kosztować bardzo dużo cennego czasu jak i sił. Pamiętam naszą przeogromną wtopę na Grassorze 2010 kiedy to z kolegami będąc w innej miejscowości myśleliśmy, że to inna, (układ jednej i drugiej na mapie był taki sam, kościół , zakręt i droga do lasu) i szukaliśmy punktu kontrolnego ponad godzinę kilka kilometrów obok. Na dodatek jak jakiś miejscowy mówił nam, że jesteśmy tu i tu to pukaliśmy się w czoło bo co on tam wie. No i wiedział dobrze. 
Imprezy takie to nie tylko rywalizacja ale mnóstwo nowych doświadczeń i znajomości. Startują bowiem ludzie z całej Polski a zdarza się, że i z zagranicy.



CDN.


środa, 4 maja 2011

Chwila wspomnień


Co by tu nie robić nie ukryje się tego, mam do nich słabość. Jak wielką wiedzą Ci co wiedzą gdzie jest jeszcze jeden obrazek, ale już nie haftowany:P Czytało się kiedyś dużo Karola Maya, Jamesa F. Coopera i jego przygody  Sokolego  Oka, no i oczywiście "Złoto Gór Czarnych" Alfreda i Krystyny Szklarskich. Chyba tak jest, że coś w człowieku zostaje jak czymś za młodu nasiąknie. 


 


Co tu się dużo rozpisywać. Fajoscy są ci moi Indianie. Dodam że wszystkie wzory są mojego autorstwa przerobione dawno dawno temu programem Haft Krzyżykowy. Oczywiście jak za dawnych czasów cała mulina i wielka kanwa z wielkimi krzyżykami. Obrazki mają średnio 75 na 50 cm. Wyszywane Ariadną, po moich wcześniejszych wyczynach z DMC i porównaniu kosztów bardziej się opłacało. A żeby było śmieszniej aktualnie wyszywam prawie wszystko Madeirą. To nie ostatni moi Indianie, ale aby Ci co tu zajrzą nie przerazili się, że tylko Indianie i Indianie obiecuję, że jeszcze tylko trochę. W sumie nie tylko Indian haftowałem, ale o tym "inną razą", jak mówili panowie w Vabanku.


poniedziałek, 2 maja 2011

Trudny początek

  Nadszedł najwyższy czas i stało się. Mam bloga. Myślałem o tym już od dłuższego czasu, ale zawsze potrafiłem znaleźć jakieś wytłumaczenie, że jeszcze nie, że jeszcze parę innych rzeczy mam do zrobienia. Zainspirowała mnie do tego w dużej mierze moja Ania, oraz podglądanie  blogów, Madzi , Chagi i wielu innych.
  Zamiarem moim jest publikowanie tu zdjęć swoich "arcydzieł" ale nie tylko. Nie będzie to blog typowo robótkowy, co to to nie. Jak sama nazwa wskazuje poświęcę też trochę miejsca rowerowi, ale nie tylko, znajdzie się tu pewnie trochę miejsca i na książkę, jakieś kulinarne przygody jak i po prostu skrobnę czasem o tym co mi w duszy gra.
Na początek moje najnowsze dzieło. Jeszcze nie uprane, wykrochmalone i oprawione ale już prawie skończone:)


A niżej kilka wcześniejszych prac:


 

Moja zakładka do książki:) Ile ja się namęczyłem z tymi ćwierćkrzyżykami...
 
   I na koniec dzieło z którego jestem chyba na razie najbardziej dumny. Jak ja go nazywam ? "Geronimo". Jest to praca sprzed kilku lat, kiedy jeszcze wyszywałem na kanwie z wielkimi krzyżykami, całą muliną. Obrazek ma wymiary 37 na 48 cm bez ramek, wyhaftowany jest 40 kolorami nici DMC. Jak się okaże w kolejnych postach to nie jest mój ostatni Indianin.

    
Z ostatniej chwili:) Powell już oprawiony
 
Czas zacząć kolejny domek z serii Mini Cottages